Moje życie, Wasza sprawa?

Demokracja, zwłaszcza liberalna, ma to do siebie, że jej uczestnicy na różne sposoby walczą o żądane przez siebie zmiany: walczą poprzez wybory i głosowania, ale walczą również poprzez nacisk i presję wywieraną na polityków i urzędników. Presja ta może przybierać różną formę, ale najczęstszą – a także najłatwiejszą i, być może, najskuteczniejszą – jest forma krzyku, protestu. Jeżeli na ulice wyjdzie dwadzieścia osób, to nikogo to nie obchodzi. Jak wyjdzie dwieście, też raczej nie. Ale jak z dwustu osób zrobi się nam nagle dwa tysiące, a do walki dołączą różne media, publicyści i intelektualiści, sprawa staje się poważna. Za przykład może posłużyć głośna ostatnio walka w ramach tzw. protestu rodziców osób niepełnosprawnych, w którym, jak wszyscy wiemy, chodzi o, jak to mówią, godne życie tychże osób (jak i ich rodziców). Zazwyczaj tego typu protesty promowane są chwytliwymi hasłami, powtarzanymi przez ich uczestników czy zwolenników. Nic zresztą dziwnego: w pozaracjonalnym dyskursie chodzi przecież o odwołanie się do emocji, nie do rozumu i argumentów, dlatego też krótkie i zapadające w pamięć hasła są niesamowicie ważne. Retoryka krzyku zdaje się być immanentną częścią demokracji. Być może innych form rządzenia również.

25 maja Irlandczycy przegłosowali w referendum uchylenie 8. poprawki do ichniejszej Konstytucji, a która to poprawka wprowadziła zakaz aborcji. Na całym świecie, jak i w Polsce, działacze pro-choice odtrąbili triumf. W Polsce temat aborcji zawsze był gorący, ale ostatnio jest coraz częściej poruszany, czego wyrazem są Czarne Protesty oraz walka w mediach. Poglądy dotyczące obecnej ustawy aborcyjnej w Polsce są różne: można opowiadać się za zachowaniem statusu quo, można dążyć do liberalizacji (takiej czy innej) prawa aborcyjnego lub do jego zaostrzenia (takiego czy innego). Zwolennicy drugiej opcji, tj. liberalizacji, uważają, że kobieta ma prawo decydować o swoim ciele, że płód nie jest człowiekiem i nie przysługują mu te same prawa. I słusznie: w dużym skrócie i uproszczeniu, potencjalność stania się osobą nie czyni z płodu osoby, dlatego dążenie do liberalizacji prawa aborcyjnego jest, moim zdaniem, słuszne. Nie chcę jednak poruszać skomplikowanego tematu aborcji, tylko jednego hasła, które środowiska pro-choice noszą na sztandarach: „Moje ciało, moja sprawa”. Owo hasło spełnia wymienione wcześniej warunki, czyli jest krótkie, chwytliwe i emocjonalne. Co więcej, może być łatwe do wyjaśnienia na potrzeby dyskusji: kler i rząd mówią nam, że nie możemy przerywać ciąży, ale przecież ciąża ma miejsce w naszym ciele, a nasze ciało jest… nasze. A przecież to moja sprawa, co robię ze swoim ciałem, dlatego nikt – ani rząd, ani Kościół – nie ma prawa ograniczać mojego prawa do aborcji. So far, so good. Jest jednak pewien szkopuł. Nie w samym haśle, rzecz jasna, a w jego stosowaniu przez różne środowiska. Otóż większość zwolenników „pełnej” liberalizacji aborcji to osoby, które równocześnie opowiadają się za wzmożoną ingerencję państwa w gospodarkę, czyli w życie obywateli i relacje między nimi. Mówiąc konkretami, mam na myśli m.in. socjaldemokratyczną Partię Razem, socjaldemokratyczną/socjalistyczną Krytykę Polityczną oraz, jako skrajny przykład, Codziennik Feministyczny, który, mówiąc delikatnie, flirtuje z marksizmem. Ludzie związani z tymi grupami szafują hasłem „moje ciało, moja sprawa” w sposób niekonsekwentny: prawo do mojego ciała w przypadku aborcji – tak, prawo do mojego ciała w przypadku… praktycznie jakimkolwiek innym – nie. Mam mieć prawo do aborcji, ale nie mam prawa do rozporządzania swoim czasem, swoją pracą i swoją własnością w sposób wolny. Trudno wyobrazić sobie większą hipokryzję ze strony przeciwników wolnego rynku. Jeżeli rząd ma prawo mówić mi, co i jak mam produkować, jakie umowy mogę podpisywać, co mam robić ze swoim dzieckiem; jeżeli wymaga się ode mnie spełnienia wymyślonych przez urzędników warunków prowadzenia firmy, jeżeli na każdym kroku płacę haracz w postaci VAT-u i akcyzy, nie mówiąc o wszystkich innych podatkach, to niby dlaczego kobiety miałyby mieć prawo do własnego ciała w przypadku aborcji? Oczywiście państwowcy nie widzą tutaj sprzeczności, ponieważ nie traktują ograniczeń gospodarczych jako ograniczeń wolności. Popierają je, ponieważ chcą „sprawiedliwości społecznej”, redystrybucji, ograniczenia potęgi wyzyskujących swoich pracowników kapitalistów.

Prawo do życia – prawo do dążenia do szczęścia – jest bezpośrednio związane z prawem do własności, czyli z prawem do wytworzenia lub nabycia szeroko rozumianego produktu i dowolnego nim dysponowania. Pokazuje to dobitnie prosty argument. Człowiek potrzebuje podtrzymywać swoje życie własnym wysiłkiem. Jeśli nie może rozporządzać efektem swojego wysiłku, nie może rozporządzać swoim wysiłkiem, a jeśli nie może rozporządzać swoim wysiłkiem, to nie może rozporządzać swoim życiem. Odebranie ludziom prawa do własności (a tym przecież jest ingerowanie urzędników i państwa w nasze przedsięwzięcia i relacje) to odebranie im prawa do życia: prawa do wyboru drogi, niezbędnych środków i celu. Hasło „moje ciało, moja sprawa” zamieńmy na „moje życie, moja sprawa”. I zacznijmy je stosować konsekwentnie, a nie wybiórczo.

 

lf

  • o nas
  • kontakt
  • o co chodzi